Moim zdaniem: Pieniądze za uczniem, czyli uczniowie za szkołą
Od dłuższego czasu trwa w Polsce agresywny lobbing na rzecz tzw. bonu edukacyjnego.
Bon edukacyjny został wymyślony przez Miltona Friedmana. Jego prosta jak drut konstrukcja jest podobna do kilku innych pomysłów, które tak bardzo podobają się polskim neoliberałom w rodzaju Leszka Balcerowicza czy jeszcze bardziej fanatycznym, spod znaku „Najwyższego Czasu!” (inne podobnie popularne „uproszczenia” to podatek liniowy, pogłówne czy znoszenie ulg podatkowych). Zwolennikiem bonu był także dawny nauczyciel, potem premier, a obecnie pracownik Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, Kazimierz Marcinkiewicz.
Zwolennicy tej koncepcji z reguły sugerują z jednej strony, że wszystkie bardziej subtelne systemy są zbyt trudne dla podatników oraz że gdy będzie prościej, to zniknie także okazja do nadużyć. Jak napisała lobbująca za bonem w Krakowie radna Platformy Obywatelskiej, związana z prywatnym szkolnictwem Małgorzata Jantos, celem wielu modeli bonów jest „zwiększenie konkurencyjności na rynku edukacyjnym, kwestionowanie roli państwa i skuteczności publicznej administracji w finansowaniu edukacji”. Tak więc, jak widać, cały system szkolnictwa powinien być zmieniony, żeby zakwestionować rolę państwa i pokazać jego nieskuteczność. To się dopiero nazywa właściwa hierarchia celów i środków. Zwolennicy bonu często szermują także argumentem, że „konkurencyjność jest podstawą dbania o jakość edukacji”.
Po pierwsze, w takiej argumentacji widoczny jest charakterystyczny dla radykalnych zwolenników urynkowienia sfery publicznej brak umiaru i przekonanie, że wszystkie problemy świata można rozwiązać przy pomocy jednej metody i to stosowanej bez ograniczeń. Po drugie, mamy tu sugestię, że w obecnym systemie oświaty konkurencyjność nie występuje. To pierwsze jest błędne, a to drugie nieprawdziwe. Konkurencyjność, tak samo jak biurokratyczne regulacje, jest dobra w określonych dawkach i sytuacjach. Jej nadmiar, tak samo jak zupełny brak, może doprowadzić do skutków wręcz przeciwnych od zakładanych, co widać choćby po kosztach i efektach systemu opieki medycznej w USA (koszty kilka razy większe niż w Europie, średnia długość życia kilka lat mniejsza, konkurencji mnóstwo) czy handlu, gdzie zwycięstwo w konkurencji przez kilku właścicieli hipermarketów pozbawiło wielu ludzi możliwości dokonania najprostszych zakupów w sąsiedztwie swojego miejsca zamieszkania, a przede wszystkim zrujnowało wielu drobnych producentów. Nadmiar konkurencji nie tylko prowadzi w końcowym efekcie do monopolu – tyle że prywatnego, gdzie możliwość wpływu obywateli, w tym przypadku rodziców, jest w efekcie znacznie mniejsza niż na usługodawcę publicznego – ale ma też inne cechy wcale nie sprzyjające doskonaleniu systemu edukacji. Reklama, podążanie za modą i popularnymi hasłami, wcale nie muszą oznaczać lepszej jakości, a w edukacji prawdę tę widać szczególnie wyraźnie. Podobnie nadmierny, a nie umiarkowany wpływ rodziców, może oznaczać zbytnie folgowanie uczniom, szczególnie przy stawianiu ocen, choćby dlatego, że wielu rodzicom trudno pogodzić się z myślą, że o jakości kształcenia decyduje poziom wymagań, a nie stopnie na świadectwie.
Jednak ciągłe wyrazy zaskoczenia neoliberalnych mediów tym, że dzieci ze szkół publicznych osiągają w Polsce takie same wyniki w różnego rodzaju testach i na egzaminach końcowych jak ich najbogatsi rówieśnicy, uczący się w o połowę mniejszych klasach, mają też inne wytłumaczenie. Zwolennicy bonu oświatowego uporczywie twierdzą, że największym złem w polskiej oświacie są prawa pracownicze nauczycieli, czyli jak to nazywają, „przywileje” zawarte w Karcie Nauczyciela. I rzeczywiście, w różnego rodzaju szkołach prywatnych i społecznych pracują z reguły ci nauczyciele, dla których zabrakło miejsca w szkołach państwowych – pracują na ogół na gorszych warunkach – często na umowę-zlecenie, bez trzynastej pensji i świadczeń socjalnych, a przede wszystkim bez gwarancji stabilnego zatrudnienia. Na ogół są to nauczyciele młodzi, szukający dopiero swojego miejsca i nie myślący jeszcze o emeryturze. Dla nich pensja stażysty w szkole, czyli 1218 zł brutto, to rzeczywiście słaba pokusa.
Neoliberałowie popełniają w tym miejscu typowy dla siebie błąd, polegający na niedocenianiu czynnika ludzkiego. Ich zdaniem, ważniejsze, żeby w szkołach było dużo komputerów a nauczyciele żyli w ciągłym strachu przed konkurencją i zwolnieniem z pracy, niż żeby proces edukacyjny był prowadzony w warunkach spokoju i stabilności przez doświadczonych pedagogów. O tym, że takie podejście jest nie tylko antyhumanistyczne, ale przynosi opłakane skutki, świadczą rezultaty osiągane przez systemy szkolne także w innych krajach. Niemcy i Japonia wydają na każdego uczącego się o 50% mniej niż Stany Zjednoczone, a mimo to osiągają lepsze wyniki. W USA istnieje tendencja do inwestowania większych sum w budynki i administrację, a względnie mniej w płace nauczycieli. W innych państwach, a głównie we wspomnianych Niemczech i Japonii, wydaje się więcej na uposażenia nauczycieli. Bardzo ważne jest też umiejscowienie edukacji i stosunek do instytucji szkoły w społecznym systemie wartości. Tymczasem wszystkie polskie tak zwane narodowe plany rozwoju, bez względu czy tworzył je lewicowy z nazwy a oligarchiczny z istoty rząd Belki, czy ponoć solidarny Kazimierza Marcinkiewicza, z uporem maniaka głoszą, że największym problemem polskiej szkoły są mityczne „przywileje” nauczycieli, które uniemożliwiają zakup komputerów. Co nie przeszkadza tym samym ludziom narzekać na to, że młodzi ludzie mało albo w ogóle nie czytają książek.
Jak wspomniałem, neoliberalni zwolennicy bonu nie tylko, że fanatycznie wierzą w uzdrawiającą wszystko moc konkurencji na zasadzie „im więcej, tym lepiej”, ale zgodnie z zasadami reklamy przedstawiają nieprawdziwy i tendencyjnie negatywny obraz sytuacji obecnej. W wielu wypowiedziach zwolenników bonu edukacyjnego można znaleźć zdania sugerujące, że jeżeli obecnie do danej szkoły chodzi mniej uczniów, to w takiej szkole nie można zwolnić nauczyciela i w związku z tym szkoła jest nierentowna, a nieszczęsny samorząd nie może jej zlikwidować. Jest to najzwyczajniej w świecie nieprawda. Zgodnie z artykułem 20 Karty Nauczyciela, pracownika, dla którego nie ma w szkolnym grafiku wystarczającej liczby godzin, można zwolnić z pracy bez żadnych przeszkód, bez względu na jego stopień w hierarchii. Nierzadko dotyczy to bardzo dobrych nauczycieli z wieloletnim stażem i tytułem nauczyciela dyplomowanego. Tak nawiasem mówiąc, w wielu krajach zachodnich takich pracowników otacza się szczególną ochroną – np. w Niemczech nauczyciele po ukończeniu pewnego wieku mają mniejsze pensum, bo dla szkoły ich doświadczenie jest cenne, a z drugiej strony, co oczywiste, ich siły są mniejsze. Nauczyciel w polskiej szkole otrzymuje etat tylko wtedy, gdy ma co najmniej 18 godzin tygodniowo – gdy ma mniej, jest opłacany za tyle godzin, ile pracuje. Każdy, kto ma do czynienia ze szkolnictwem, powinien o tym wiedzieć. Tak samo nieprawdą są informacje o ścisłej rejonizacji – nauczyciele wkładają już dzisiaj sporo wysiłku w przyciągnięcie uczniów spoza rejonu i wcale nie jest to, jak sugerują zwolennicy bonu, niemożliwe. Więcej takich dzieci to właśnie więcej klas, a to z kolei dodatkowe lekcje, czyli godziny do pensum, a jak się da to nawet tak zwane nadgodziny stałe, które biorą bardzo chętnie, żeby dorobić. A w przypadku, gdy szkoła ma mniej dzieci, zanim się ją zamknie, trzeba zbadać dlaczego tak się dzieje. Czasem są to przyczyny demograficzne, ale czasem jest to sygnał, że coś w szkole źle działa i zarówno kuratoria, jak i samorządy mają całkiem sporo narzędzi, żeby to zmienić. Natomiast rzeczywiście, obecne prawa chronią nauczycieli przed zwolnieniem bez uzasadnienia.
Zwolennikom bonów to się najwyraźniej bardzo nie podoba. Trudno się dziwić, bowiem reprezentują oni właścicieli szkół prywatnych, dla których szkoły państwowe, nawet tak kiepsko płacące jak dzisiaj, są nadal dużą konkurencją właśnie ze względu na to, że respektuje się w nich prawa pracownicze (szczególnie dotyczy to urlopów macierzyńskich i praw matek). Tak samo należy patrzeć na manipulacje, jakich dokonuje lobby ordynatorów na rzecz prywatyzacji szpitali. Sugestie, że mamy ponoć dobrych dyrektorów, którzy ze względu na Kartę Nauczyciela nie mogą zwolnić złych nauczycieli i stąd biorą się problemy oświaty, nie mają nic wspólnego ani z rzeczywistością, ani z logiką. Polskie umiejętności zarządzania nie należą do najwyższych, za to zatruć stosunki w pracy potrafimy całkiem nieźle, skąd więc mieliby się brać ci dobrzy dyrektorzy? Zwolennicy bonu zdają się odpowiadać, że wyłoni ich rynek, bo będą to sprawni specjaliści z dziedziny marketingu, którzy przyciągną dużo klientów do swoich szkół, które będą coraz większe, podczas gdy ich mniej sprawni konkurenci zostaną zamknięci. Jest to znana już Polakom logika, w myśl której poszczególne elementy tkanki społecznej traktuje się jako niezwiązane z innymi i w zależności od apetytu na publiczną własność likwiduje jako „nierentowne”. Takie „rynkowe” podejście do systemu oświaty – tak samo jak w przypadku np. transportu publicznego czy służby zdrowia – spowoduje w polskich warunkach chaos, w którym ofiarą padną w pierwszym rzędzie budynki i atrakcyjne działki Raz zlikwidowanej szkoły już się raczej nie odzyska, pogorszą się warunki nauczania i wychowywania, a w efekcie końcowym dzieci będą miały coraz trudniejszy dostęp do coraz bardziej odległych od domów szkół, w których będą pracować w coraz gorszych warunkach nauczyciele, a może znajomi dyrektorów.
Jednak bon edukacyjny zaradzi i temu. Gdyż, i o tym się zupełnie nie mówi, tak jak w skali mikro oznacza on przepływ środków z kieszeni nauczycieli do portfeli menedżerów oświaty, tak samo w skali makroekonomicznej oznacza kolejny ogromny transfer publicznych pieniędzy. Poprzednio tkwiły one w systemie oświaty, który świadczył usługi dla wszystkich zainteresowanych. Był on w miarę demokratyczny, elitarność niektórych liceów nie wynikała przede wszystkim ze statusu majątkowego rodziców. Kto nie był zainteresowany, korzystał ze szkół prywatnych, za które mógł płacić. Teraz każdy, w tym najbogatsi, otrzyma taką samą pulę pieniędzy na wykup usługi na wolnym rynku. Nietrudno zauważyć, że osobom zamożnym taki bon pokryje znaczną część kosztów za szkołę prywatną, a w szkole państwowej pozostaną dzieci uboższe, zaś samonapędzająca się spirala mechanizmu rynkowego sprawi, że z czasem tylko ubogie, tak jak w USA, w dodatku dowożenie do niej dziecka będzie dla wielu niemożliwe ze względu na brak czasu i środków transportu. Szkoły będą dobre i złe, do tych złych, publicznych, będą chodzili biedni, a do dobrych, prywatnych – bogaci, przy czym coraz bardziej zatrze się świadomość tego, co jest tu skutkiem, a co przyczyną. I mam wrażenie, że lobbującym na rzecz bonu właścicielom szkół prywatnych o to właśnie chodzi.
Olaf Swolkień
http://www.obywatel.org.pl